2/5 - Poznań Półmaraton - Nie ma lekko!

2/5 - Poznań Półmaraton - Nie ma lekko!

16. Poznań Półmaraton był moim drugim tegorocznym startem i drugim biegiem do Korony. Był to także mój debiut w Poznaniu, bo jakoś tak się dziwnie złożyło, że do tej pory nie miałem okazji wystartować w tym pięknym mieście. 

Tym razem do stolicy Wielkopolski ruszamy w piątkowe późne popołudnie. Podróż  mija spokojnie, chociaż moją głowę zaprząta już lekki przed biegowy stresik, wszak w Poznaniu jeszcze nigdy nie biegałem. Zupełnie nie znałem tego miasta i nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Zerkając na profil trasy widziałem, że ostatni odcinek jest mocno pod górkę, więc w głowie zaczęły strzelać rozmaite rozkminy. W końcu dojeżdżamy do miejsca naszego pobytu, robimy mały rekonesans po najbliższej okolicy i idziemy spać. 


Dzień poprzedzający bieganie rozpoczynam od solidnego węglowodanowego śniadanka i wspólnie z dziewczynami ruszamy w stronę Międzynarodowych Targów Poznańskich by odebrać pakiet startowy i poszwędać się trochę po biegowym Expo. Odbiór pakietu przebiegł nad wyraz sprawnie, więc przyszedł czas na kilka tradycyjnych fotek i eksplorację stoisk wystawienniczych. Trzeba przyznać, że stoisk było bardzo dużo, do tego jeszcze mnóstwo miejsc z animacjami dla najmłodszych… słowem pełna profeska. Poznańskie expo podobało mi się najbardziej ze wszystkich, na których miałem przyjemność być . Naprawdę klasa. Zaspokoiwszy swoją ciekawość, ruszyliśmy w kierunku Starego Rynku by spotkać się z moimi kuzynami zamieszkującymi Poznań i okolice,  jak również zgłębić nieco walory turystyczne grodu Przemysława. Po powrocie do miejsca zamieszkania już tylko odpoczynek i węglowodany :)


W końcu nadszedł dzień biegu. Jako że do strefy startu mieliśmy bardzo blisko, spokojnie i bez pośpiechu mogliśmy się ogarnąć i ruszyć spacerkiem na mój drugi tegoroczny półmaraton. Przed startem oczywiście rozgrzewka, piątki szczęścia od moich dziewczyn i jazda! Jak to zwykle na tak wielkich biegach bywa, rozpoczęcie biegu odbywało się falami. Jako że zadeklarowałem się na czas 2:00 - 2:15, moją strefą była strefa E. W końcu po kilkunastu minutach ruszamy! Pierwsze kilometry idą całkiem dobrze, zegarek pokazuje całkiem przyzwoite tempo więc jest spoko. Na trasie sporo kibiców, atmosfera bardzo fajna, nic tylko biec. I tylko wiatr nie ułatwiał zadania, bo dość silnie dawał o sobie znać. Nie ma co narzekać, warunki są jednakowe dla wszystkich. Biegnę dalej, wszystko wydaje się być w porządku… Do czasu… W okolicach 16 kilometra łapie mnie dość solida niemoc. Nogi nie chciały zbytnio podawać, jakieś głupie myśli zaczęły harcować po głowie. Nie było dobrze, a najgorsze miało jeszcze nadejść. Spoglądam na zegarek - kurcze nie jest, źle - wszak mam ok. 3 minut przewagi nad czasem który sobie założyłem (2:10). Wtem, w okolicach 18 kilometra ukazał się on - podbieg morderca! Rany, jaki to był dramat. Serio, praktycznie pod sam koniec biegu taka wspinaczka, wywala z butów.  Szczęśliwie, świadomość zbliżającej się mety jest wystarczającym motywatorem do tego, by zacisnąć zęby i krok za krokiem pokonać zmęczenie. W końcu oczom mym ukazuje się iglica MTP i błękitnym dywanem biegnę do mety. Wyciągnąłem jeszcze telefon by nagrać moment przekroczenia linii mety, kilka metrów i koniec! Drugi Półmaraton do Korony ukończony. Czas - 2:10:08. Szału nie ma, ale bieg ukończony i to jest dla mnie najważniejsza sprawą. Spragniony, chwytam puszkę napoju energetycznego, otrzymuję medal i szukam moich dziewczyn by wspólnie celebrować ukończenie biegu. Okazało się również, że na trasie i na mecie pojawił się kuzyn Kuba (dzięki :)). Chwilę rozmawiamy ale pora wracać do domu. Jeszcze tylko szybki prysznic i w drogę.


Podsumowując, mimo że był to po Pabianicach mój najcięższy Półmaraton, jestem mega szczęśliwy, że go ukończyłem. Wnioski wyciągnąć należy, błędy poprawić i będzie git. Następny przystanek - Półmaraton Białystok!











Fot. FotoMaraton.pl, własne

 1/5 - Półmaraton Warszawski… pierwsze śliwki robaczywki?

1/5 - Półmaraton Warszawski… pierwsze śliwki robaczywki?

Na pierwszy tegoroczny start czekałem z wielką niecierpliwością i całkiem sporym podekscytowaniem. Niemal każdego dnia z coraz większym zacieszem spoglądałem w kalendarz, odliczając dni do biegu. W końcu nadszedł właściwy czas…

W drogę…
Do stolicy ruszamy w sobotnie przedpołudnie. Podróż mija spokojnie i bez żadnych przygód. Po około dwóch godzinach docieramy pod Pałac Kultury i Nauki, gdzie mieści się biuro zawodów.  Ruch dość spory, ale nie ma co się dziwić, wszak liczba zapisanych na oba warszawskie biegi (oprócz połówki była również piątka- przyp. Seba) oscylowała wokół 20.000!!! Odbiór pakietu przebiegł bardzo sprawnie i bezproblemowo, w czym na pewno pomógł informator, który organizatorzy wysłali do uczestników. Ogólnie, nie ma się do czego przyczepić.  Po tradycyjnej fotce na ściance, spacerujemy po Expo i wolniutko zmierzamy do auta by przedostać się na Saska Kępę, gdzie mieścił się nasz nocleg. Późne popołudnie i wieczór spędzamy na ogólnej spacerowej regeneracji, eksplorując przy tym nasza piękna stolicę. Tradycyjnie też uzupełnione zostały węglowodany ;)

Dzień próby…
Wyspawszy się należycie po przyjęciu pożywnego, wysokoenergetycznego śniadania powoli rozpocząłem proces szykowania się do wyjścia. Kika minut po godzinie 10:00 ruszyliśmy w kierunku Stadionu Narodowego. Jako że od noclegu do biało-czerwonego obiektu było bardzo blisko, po chwili mogłem rozpocząć rozgrzewkę. Z każdą chwilą liczba biegaczy rosła ,  podobnie zresztą jak moja (I myślę że nie tylko moja) ekscytacja. Chwilę przed godziną 11:00 z głośników rozlega się “Sen o Warszawie” ale przyznam szczerze nie zrobił on na mnie takiego wrażenia, jak podczas maratonu w 2018 roku, kiedy to ciary latały po całym ciele. Tym razem było cicho i jakoś tak bez takiego kopa. No nic. Mija godzina 11:00 i… 

…wiosna wystartowała w Warszawie
Kilkunastotysięczny tłum biegaczy ruszył Mostem Poniatowskiego na trasę 18. Nationale Nederlanden Półmaratonu Warszawskiego. Jak mi tego brakowało! Pora wejść w rytm biegowy i cieszyć się z kolejnego startu. Nie miałem w głowie jakiegoś mega ambitnego celu jeśli chodzi o wynik. Założyłem sobie ukończenie biegu w czasie ok. 2:10 i taki właśnie był mój cel. Od samego początku nie zamierzałem się spieszyć, podpalać itp. Po prostu spokojny, rozsądny bieg. Tu muszę przyznać, że ciężko było mi wejść we właściwy rytm, zwłaszcza w pierwszej części biegu. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale za nic nie mogłem tego przezwyciężyć. Na szczęście druga część biegu była już znacznie lepsza i taka, jaką chciałem żeby była. Nogi podawały, głowa spokojna - tak można było biec. Po drodze mnóstwo stref kibicowania i mega pozytywnych kibiców. Ogromny szacunek dla nich za wsparcie wszystkich biegaczy. Wracając do biegu, powrót na prawą stronę Wisły i świadomość zbliżającej się mety pozwoliły wykrzesać kolejne pokłady Energii i mocy, dzięki czemu biegło się lekko i mimo coraz większego zmęczenia nad wyraz swobodnie. W końcu jest i ona - upragnioną linią mety. Ależ czuję satysfakcję! Spoglądam na zegarek - 2:09:04! Jest poniżej 2:10 więc jestem bardzo zadowolony.  Odbieram medal, napoje i szukam mojego fan clubu ;)  Dziewczyny czekają na mnie przy wyjściu że strefy zawodników. Jeszcze tylko kilka fotek i ruszamy w drogę powrotną do domu. 

Było dobrze…
18. Nationale Nederlanden Półmaraton Warszawski zaliczony. Ostatecznie nie było najgorzej i jestem ze startu zadowolony. Oczywiście mogło być lepiej ale oddajmy sprawiedliwość - i tak było mega dobrze. Jest nad czym pracować i co poprawiać. Pierwsza ku temu okazja już 14 kwietnia podczas PKO Poznań Półmaraton. 






Do przodu...

Do przodu...

 


Od poprzedniego wpisu minęła już chwila i aby nie być gołosłownym, nie rzucać przy tym słów na wiatr, uraczę Was drodzy czytelnicy poniższym wpisem. Nie będzie to treść długości encyklopedii PWN, co już powinno być małą zachętą do poświęcenia chwili swojego cennego czasu i zanurzenia się w świat moich biegowych rozkmin.

Pierwszy start za niecałe dwa tygodnie - 24 marca podczas Półmaratonu Warszawskiego. Pewnie kilka lat temu trząsł bym się jak osika bo start, bo półmaraton, bo to, bo tamto… Teraz, mając kilkuletnie doświadczenie i zmieniając do tematu nastawienie, jest mi zdecydowanie łatwiej podejść do przygotowań jak i samych startów w sposób bardziej przystępny i ludzki. Nie chcę wyjść tutaj na jakiegoś ignoranta, który mam wywalone na wszystko i niczym się nie przejmuje. Chodzi o to, że teraz nie mam takiej spiny, jaką miałem kiedyś, że coś muszę. Teraz po prostu mogę. Wyznaczyłem sobie cel i chcę go zrealizować. Oczywiście nie, zrobię tego na rympał. Przygotuję się starannie i na miarę swoich możliwości. Chcę mieć satysfakcję z tego co robię i czerpać z tego ogromną radość. Oczywiście że będzie bolało, będą kryzysy i załamki.  Perspektywa ukończenia każdego biegu i osiągnięcie celu w postaci Korony Polskich Półmaratonów z pewnością zrekompensują wszystkie niedogodności.

Póki co, staram się biegać dwa razy w tygodniu i tyleż samo razy uczęszczam na zajęcia wzmacniające (czyt. siłkę, o czym podczas poprzedniego wpisu wspomniałem). Po drodze zdarzyło się również przeziębienie, które skutecznie wyłączyło mnie przez kilka dni z treningów, ale to na szczęście już za mną. Podczas niedzielnych wybiegań zaliczam dystanse zbliżone do półmaratońskich, więc jest całkiem nieźle.

Reasumując, jestem bardzo zadowolony z faktu, iż udało mi się wrócić na odpowiednią drogę i znów mogę czerpać radość z biegania, mając przy tym wyznaczony cel, nie wytwarzając sobie przy okazji jakiejś niepotrzebnej presji. Już nie ten wiek 🙂

P.S. Zapisałem się na Bieg Ulicą Piotrkowską, który odbędzie się 25 maja :) Jakbyście nie mieli planów na ten dzień, zapraszam do wspólnego biegu :)


Niby znów to samo, ale...

Niby znów to samo, ale...

Jeden wpis w ciągu roku... niezła średnia, nie ma co. Najgorsze jest to, że przed samym sobą jest mi po prostu głupio. Niby człowiek sobie obiecuje pewne rzeczy, łapie ten wiatr motywacji i nim się obejrzy wszystkie plany biorą w łeb. Czemu? Można szukać różnych tłumaczeń i wymówek. Można wić się jak piskorz, ale trzeba po męsku przyznać, że po prostu były ważniejsze rzeczy. Swoją drogą nieźle to brzmi prawda? Gość ma bloga, opłaca domenę i nie wrzuca żadnych treści bo ma ważniejsze rzeczy. Tak się jednak stało, że w ciągu ostatniego roku wiele się u mnie wydarzyło i chciał nie chciał, priorytety trochę się poprzestawiały. Ale z jednego jestem dumny – biegane było, startowane było -  także nie można powiedzieć, że ostatni rok był stracony. Był przespany blogowo, fakt. Biegowo już niekoniecznie, o czym mogliście się przekonać zaglądając na mojego Facebooka czy Instagrama, gdzie wrzucałem fotki i mini relacje z ubiegłorocznych startów, a było ich całe 8 ;)

Dobra, nie ma co spoglądać za siebie. Nastał 2024 rok więc naturalnym jest, że znów coś trzeba coś zaplanować, przyjąć motywacyjnego kopa i działać. Pierwotnie planowałem  roku zmierzyć się w tym roku z królewskim dystansem. Zmieniłem jednak zdanie i pomyślałem, że może warto dawkować sobie mocne wrażenia. Na maraton przyjdzie jeszcze czas, a w tym roku chcę zdobyć Koronę Półmaratonów Polskich. Poczyniłem już w tym kierunku odpowiednie kroki, które możecie znaleźć na stronie „Moje Starty”. No dobra, żebyście nie szukali – zapisałem się na półmaratony w Warszawie, Poznaniu i Białymstoku. Byłem również zapisany na połówkę do Wrocławia, jednakże z uwagi na inne plany w tym terminie, musiałem ze startu zrezygnować. Nie ma tego złego, bowiem druga część sezonu niesie za sobą równie interesujące starty. Moje oczy spoglądają w kierunku Piły i Gdańska. Oprócz tego oczywiście zamierzam startować w innych biegach ale o tym postaram się informować na bieżąco (taaaaaa, na pewno :) ) Zresztą planowane starty będę starał się aktualizować.

Wiadomo, pisanie jedno a trening drugie. Nie zamierzam jakoś specjalnie spinać się na bicie życiówek. Chcę zwyczajnie w świecie fajnie spędzić czas, lajtowo i przy okazji osiągnąć kolejny cel mojej biegowej przygody. Ale wiadomym jest, że samo się nie zrobi i oprócz biegania warto jest także nieco się wzmocnić. Dlatego też wprowadziłem od jakiegoś czasu do swojej tygodniowej rutyny ćwiczenia siłowe i wzmacniające, które mam nadzieję przyniosą fajny efekt. Pożyjemy zobaczymy.

Kończąc niniejszy wpis, dziękuję że znaleźliście czas, by przeczytać ten post. Postaram się (już nie obiecuję), żeby było ich ciut więcej. Może nawet zajdą jakieś drobne zmiany? Btw... widzieliście nowe logo?

Here I go (again)

Here I go (again)

467 dni… Tyle dokładnie upłynęło czasu od mojego ostatniego wpisu na blogu. Szmat czasu, nieprawdaż? Czas w końcu przerwać tę serię! 

Miniony rok był dla mnie rokiem rozbudzonych nadziei, wielkich i ambitnych planów. W rzeczywistości był dla mnie rokiem biegowego rozczarowania. Był to też rok mocno kryzysowy – rok który bardzo mocno dał mi w kość jeśli chodzi o moją biegową motywację i chęci. Oczywiście nie od razu tak się stało. Wpływ na to miała kontuzja łąkotki – a dokładniej jej pęknięcie. Będąc niemal na ostatniej prostej do startu w Maratonie Gdańskim, podczas interwałów na bieżni w pewnym momencie poczułem silny ból lewego kolana. Jako że ów ból nie mijał przez kolejne dni, rozpocząłem etap diagnozowania. Wiadomo jak to w takich przypadkach bywa – lekarz ogólny – ortopeda – skierowanie na rezonans – diagnoza. Nie wdając się w szczegóły opisu – strzeliła łąkotka. Jako środek, który miał mi niby pomóc zaproponowano mi ostrzyknięcie kolana kwasem hialuronowym. Ne jestem ekspertem ortopedii ale coś takiego wydawało mi się trochę dziwne i zdecydowałem się na kolejne konsultacje. Te były już nieco bardziej rzeczowe i co by nie mówić – merytoryczne. Koniec końców – skończyło się zabiegiem operacyjnym, któremu poddałem się w pierwszej połowie czerwca. Nie był to na szczęście zabieg mocno inwazyjny i jeszcze tego samego dnia opuściłem szpital. Wiadomo jednak jak to w takich przypadkach – nie ma czarodziejskiej różki za której dotknięciem człowiek wraca do normalnego funkcjonowania. Czekała mnie rehabilitacja i walka o powrót do pełnej sprawności. Na szczęście, nie był to jakoś przesadnie długi okres i tak naprawdę w połowie sierpnia mogłem wrócić do biegania. W zasadzie do jego znacznie wolniejszej i żmudniejszej formy. 

Dochodzimy teraz do okresu, który mocno pocisnął mi mental. Obiecałem sobie, że do końca roku nie wezmę udziału w żadnym organizowanym biegu, gdyż chcę odbudować sobie formę, zjechać nieco z wagi i odrobić czas, w którym byłem całkowicie wyłączony z jakiejkolwiek aktywności. Masakryczny był to okres. Serducho rwało się jak szalone, a rozum cały czas trzymał zaciągnięty hamulec. Motywacja leżała na ziemi i uwiła sobie tam całkiem niezłe gniazdko. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie choćby najmniejszej iskry, która rozbudziłaby we mnie na nowo głód biegowego szaleństwa. Mega beznadziejna sprawa. Na fejsie pośpiesznie scrollowałem wszystko co było związane z bieganiem. Zdjęcia, relacje, artykuły, zapowiedzi przyprawiały mnie o… sami wiecie o co. Wstyd się przyznać, ale na swojego własnego bloga nie mogłem patrzeć. Wychodząc na najmniejszą nawet przebieżkę, męczyłem się niemiłosiernie. Nie wiem – może bałem się, że kolano nie wytrzyma? Po prawdzie zagłuszałem w sobie wszystko co związane było z bieganiem. Kryzys jak w mordę strzelił.

W tym miejscu zaznaczę, że to nie jest tak, iż z nastaniem nowego roku wszystko zmieniło się o 180 stopni. Nie. Próbuję na nowo odnaleźć radość i motywację do tego co wciąż jest moim … no właśnie, czym? Hobby, pasją, sposobem na spędzanie wolnego czasu? Może wszystkim na raz? Może niczym z wymienionych? Oczywiście, najprościej można powiedzieć – nie sprawia ci to radości? Rzuć to w cholerę. Sęk jednak w tym, że bieganie to kawał mojego życia. Bieganie sprawiło, że osiągnąłem coś, co zawsze wydawało mi się nieosiągalnie. Bieganie pokazało, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bieganie to tak naprawę część mnie. Mimo tego, że cały czas jestem totalnym amatorem bez krzty zawodostwa, bieganie udowadnia, że jest dla każdego – bez względu na wiek, wagę, wzrost, płeć etc. 

Kontuzja, która mi się przytrafiła niemal przed samym startem w drugim moim maratonie mocno odcisnęła na mnie piętno. Rozwaliła mi wszystko, na co tak naprawdę pracowałem przez te wszystkie lata. Owszem, miałem mniejsze i większe urazy – żaden jednak nie skończył się operacją. Może to też, wpłynęło na całość?  Może to i dobrze, że miałem (a może wciąż mam) tak znaczny kryzys. Chcę wierzyć, że  to wszystko jest po to, by mnie wzmocnić. Mimo że nie jest jakoś lekko, ale jak to mówią – co cię nie zabije, to cię wzmocni. Z takim też hasłem wchodzę w ten Nowy Rok. Jeśli zaś chodzi o plany… Owszem, są. Kilka biegów na radarze jest, ale obiecałem sobie, że teraz że do tego wszystkiego będę podchodził trochę inaczej. Na pewno w zgodzie z samym sobą, bez napięcia, spinania pośladów i jakiejś niepotrzebnej presji.  

Tyle ode mnie. Mam nadzieję, że tym powyższym wpisem zdmuchnąłem trochę wirtualnego kurzu, który pokrył tę stronę. Mam nadzieję, że wraz z odbudową mojego biegowego ja, odbuduję się również moja wirtualna bytność. Tymczasem w Nowym Roku, życzę Wam nieustającego zdrowia i aby wszystko co robicie, czym się zajmujecie i co pochłania wasz czas, sprawiało wam szczerą, niczym niezmąconą radość. 


Copyright © 2014 Seba Biega , Blogger